Kompleks prowincji
Powrót do Warszawy. Jestem na dworcu sporo przed czasem, wiec… wizyta w poczekalni. Dziwne uczucie… Dlaczego dworce na całym świecie wyglądają tak okropnie?
Najciekawsze przeżycie dworcowe miałem w Kalkucie. Ciemno, wyłączone oświetlenie. Pasażerowie siedzący wokół ognisk (sic!). Po żelaznych belkach wiat chodzą jakieś zwierzęta. „Wiewiórki” – pyta Z. z niedowierzaniem. Szczury… pełna egzotyka.
Ale czułem się tam lepiej, niż na dworcu w Katowicach. Albo w Warszawie…
Na klubie przyjaciół uczelni dyskusja na temat nazwy uczelni. Czy w nazwie ma być „śląski” czy też „w Katowicach”. Głosy mocno podzielone. Trudno mi z pozycji człowieka nie mieszkającego na miejscu głośno artykułować moje przekonanie, że eksponowanie „katowickości” nie jest najlepszym rozwiązaniem… Ja urodziłem się w Gliwicach i nigdy nie lubiłem Katowic…
To był chyba jakiś kompleks niższości. W Gliwicach nie lubiłem i bałem się Katowic. W Katowicach – Warszawy. W Warszawie – Zachodu. Jakiś taki kompleks.
Wyleczyłem się z niego później, najlepiej chyba w czasie seminarium w Harvard Business School. Zostałem zaproszony do przeprowadzenia case study nt przekształceń własnościowych w Europie Wschodniej na przykładzie G. W trakcie seminarium, w kilku grupach spotkałem się z problemem w wytłumaczeniu konsekwencji fluktuacji walutowej w dynamicznym środowisku inflacyjnym. W pewnym momencie musiał interweniować opiekun ich grupy tłumacząc, że amerykańscy studenci nie są w praktyce narażeni na takie sytuacje. Cóż, ta uczelnia podobno przygotowuje globalnych liderów.
„Ja” – skwitowałem – „w przeciwieństwie do was ukończyłem prowincjonalną uczelnię. Ale na tej zapyziałej uczelni uczyli nas, w jaki sposób budować modele finansowe na rynkach dynamicznych”. I z tym przeświadczeniem przeszedłem przez resztę swojego zawodowego życia.
Dodaj komentarz