Moja wizyta w Katyniu
Rocznica Katynia… Byłem tam tylko raz, razem z premierem Mazowieckim. Było wtedy jakieś 30 stopni zimna i całą delegacją staliśmy na mrozie. Ja jestem twardy facet, ale jednak wcisnąłem czapkę na głowę. Jedynie Mazowiecki sta ł cały czas z gołą głową. No, ale on był (jest!) twardy.
Wychodziliśmy z tego lasku w podniosłych nastrojach. Dalsza część tej wizyty była jednak pełna mniej podniosłych elementów. Zaczęło się od transportu. Premiera wsadzili do limuzyny, a cała reszta delegacji miała wsiąść do dwóch autobusików oznaczonych numerami „1” i „2”. Pech chciał, że autobus numer „1” zamarzł i nie dało się nim ruszyć. Poprosiłem wszystkich, aby nie czekali na mrozie, tylko wsiedli do autobusiku numer „2”. Wszyscy bez problemów wsiedli, za wyjątkiem A. PO chwili perswazji, kiedy usłyszałem argument, że A. żąda, aby mu podstawiono autobus „1” – uznałem, że nie możemy czekać zostawiając premiera samego – i dałem sygnał do odjazdu. Z perspektywy wiem, że popełniłem błąd – trzeba było przenieść oznaczenie „1” do autobus numer „2”…
Cała delegacja wylądowała u władz Smoleńska. Po krótkiej rozmowie mieliśmy wszyscy udać się na poczęstunek. W tym czasie wszystkie osoby towarzyszące, w tym mnóstwo dziennikarzy, czekało przy stołach bankietowych. Zmarznięci i wygłodniali mieli zakaz ruszania czegokolwiek ze stołów, aż zjawi się delegacja z premierem. Stali więc i przełykali ślinkę.
W tym czasie na salę dotarł spóźniony A. Wpadł i od razu do premiera, że zostaliśmy obrażeni i że natychmiast wylatujemy do Moskwy. Premier nie bardzo wiedział o co chodzi, ale A. był tak przekonujący, że wstał od stołu i skierował się do wyjścia. W tym czasie pracownicy protokołu odpędzili dziennikarzy od stołu i zagnali do autobusów, aby dołączyć do premiera na lotnisku… Nie zrobiliśmy sobie tym przyjaciół w Smoleńsku, a dziennikarze długo jeszcze zachodzili w głowę, co tam się mogło wydarzyć.
Po przylocie do Moskwy jak zawsze powstał problem, co robić. Zasugerowałem spacer po Starym Arbacie. Na końcu uliczki – na nieszczęście – wskazałem na restaurację Praga, która miała (jeśli dobrze pamiętam) 14 sal. Pani N. zdecydowała, że trzeba zobaczyć w środku. I tak nasza delegacja po misterium w lesie katyńskim wylądowała w knajpie, na naszą rzecz wyrzucono jakieś wesele i bawiono się długo. Przyznam, że uciekłem do hotelu. Następnego dnia przy śniadaniu N. wystawiała cenzurki kto dobrze, a kto mniej udanie tańczył poprzedniego dnia wieczorem..
Dodaj komentarz