Skąd oni się biorą!?
Okres przedświąteczny, dużo czasu zajmują mi firmowe wigilie i spotkania ze znajomymi. Jest to jedyna pora roku, kiedy rezygnuję z posiłków spożywanych w towarzystwie gazety. Chociaż w czwartki i piątki nie wychodzą żadne gazety, które chciałbym czytać do pierogów…
Lunch z Y. z mojego poprzedniego funduszu. Wygląda na zmęczonego i tak też się czuje. Ileż można przychodzić do pracy, której się nie lubi i kolegów, z których większość się nienawidzi? Każdy z nas ma inny poziom progu. Ja się męczyłem kilkanaście miesięcy, on podsumowuje właśnie – blisko dziesięć lat! Ale jeszcze trochę musi wytrzymać, bo przecież nie zostawi na stole tyle kasy…
Pytam go o plotki, odpowiada że stara się być jak najrzadziej w biurze i nie zna plotek. To może pogadamy o faktach? Plotka niesie, że Jacek zmusił wieloletnią szefową administracyjną do odejścia. Fakt? Nie wiadomo dlaczego, ale odchodzi i płacze że odchodzi. Plotka niesie, że na jej miejsce awansuje sekretarka, która sypia z Jackiem. Fakt? Nikt ich w łóżku nie widział, ale awansuje na to miejsce – ku zaskoczeniu wszystkich zainteresowanych. To mamy już ustalone fakty. Dlaczego Jacek to robi? To trochę tak jak w PIS, szef nie tylko musi mieć poczucie absolutnej władzy, ale jeszcze co pewien czas musi wszystkim pokazać, że ją (tę absolutną władzę) ma. Jeśli awansuje się kogoś, kto się do tego stanowiska nadaje – to jaki to dowód na władzę szefa? Każdy może to zrobić! Jeśli natomiast awansuje się kogoś z samego dołu drabiny potencjalnych talentów, i do tego w atmosferze że to nagroda za seks a wszyscy morda w kubeł, to dopiero wtedy władza jest słodka, upokorzenie krytyków zupełne, życie piękne.
Pisałem kiedyś o książce kolegi. Zostałem namówiony do sfinansowania jej wydania. Dzisiaj podjechałem do NBP aby odebrać egzemplarz autorski z dedykacją. Nie byłem w tym budynku jakieś dwadzieścia lat. W oczy rzuca się jedna w zasadzie różnica – system zabezpieczeń przy wejściu jest o wiele bardziej rozbudowany. Z. opowiada, że praca odbywa się w bardzo nieprzyjaznym środowisku. Bo co? – pytam. Bo ludzie zatrudnieni tam za czasów PIS traktują nowych jak uzurpatorów. Ale chyba trzon tego gmachu, sprzed Skrzypka, powitał was z radością? Okazuje się, że w centrali zmieniono kiedyś 25% stanu, prawie całą kadrę – więc rzeczywiście niewiele zostało osób, które mogą ich lubić.
Prezes przyprowadził dość dużą grupę zaufanych osób – Z. odsyła mnie do portalu internetowego „w którego nazwie jest liczba 24” gdzie to dość dokładnie opisano. Sławek Cytrycki, Elwira Kucharska, Aleksander Proksa, Marcin Kaszuba, Andrzej Szeląg i Andrzej Barcikowski… Wspomniany portal wypomina im pracę i współpracę z wywiadem.
Po powrocie do biura wchodzę na tę stronę i czytam o moich dobrych kolegach. Nie ma tam nic nowego, może poza szczegółami kiedy i z kim. I znowu okazuje się, że ten najbardziej interesujący mnie fragment – kiedy pojawili się w moim bezpośrednim otoczeniu – jest potraktowany lapidarnie. Wymienieni są wszyscy szefowie przed i po (ja też byłem szefem!), ale nie ja… To chyba dobrze? Nie pojawiam się jako źródło informacji, nie znalazłem się w żadnej prowadzonej przez nich sprawie… swoją drogą jakim cudem udało mi się wtedy trzymać tę całą sforę na odległość?
Brakuje też informacji o kulisach nagłego powrotu S. z Nowego Jorku, gdzie był asystentem zastępcy sekretarza generalnego ONZ, amb. Wyznera. Do dzisiaj nie wiem, co się tam między nimi wydarzyło – ale mogło to mieć konsekwencje dla mojej skromnej osoby. Przyjeżdżający z wielkiego świata, świetnie ustosunkowany i rekomendowany przez swoje zaplecze S. – dość szybko stał się kandydatem do zastąpienia mnie. Ślepy przypadek sprawił, że do tego nie doszło. Miarą klasy S. jest to, że nigdy nie miałem o to do niego żalu i do dzisiaj uważam go za swojego dobrego kolegę. Bo jego trudno nie lubić.
Przeglądam książkę i chwilę o niej rozmawiamy. Z. mówi, że ze względu na tytuł część czytelników porównuje go do Kapuścińskiego. Ale to nieprawda. Tam nie ma żadnego reportażu. To wszystko powstałe w mojej głowie – mówi Z. – zmyślenia. Ta książka jest po prostu o ciupcianiu. Dawniej to robiłem – kontynuuje – a teraz mogę już sobie tylko popisać.
Trochę mnie to niepokoi, w drodze do biura przeglądam pierwsze rozdziały. Nie ma tam – konstatuję to z ulgą – pornografii, a jedynie dość dosadny obraz wydarzeń jakie mogły mieć miejsce w Nairobi za czasów jego pobytu tam na placówce. Ale nie wiem, co jest dalej.
Czas wracać do rzeczywistości. To już jakaś prawidłowość – jak czekam na informację o jakimś ważnym (przynajmniej dla mnie) wydarzeniu, to wieczorem TVN 24 ma dla mnie niespodziankę. Kiedy Komorowski wygłaszał swoje pierwsze przemówienie, przez całą godzinę (jedyną godzinę wieczorem w TVN kiedy są informacje – między 23 a 24) pokazywano autobus stojący w kałuży na trasie Toruńskiej. Teraz, kiedy przyjmowano budżet – bardzo podobne obrazki. Zator na drodze krajowej numer 11, koło Koszalina. W kółko powtarzany obraz kilku stojących w śniegu aut i komentarze…
Budżet się nie sprzedaje? To już jakaś paranoja, koleżanki i koledzy dziennikarze!
Gdzieś na marginesie gazet pojawia się także informacja o pakiecie ustaw proponowanych przez prezydenta jako konsekwencji naszych zobowiązań unijnych. Wchodząc do Unii zadeklarowaliśmy na przykład, że kiedyś przyjmiemy euro. A więc należy się przygotować do tego ustawowo. Między innymi trzeba będzie zmienić status NBP oraz zlikwidować Radę Polityki Pieniężnej. Ha, teraz trochę lepiej rozumiem dochodzące ze strony Rady głosy że nie ma się do czego śpieszyć…
Brak dyskusji o budżecie pokazuje już zupełny upadek opozycji. Nic dziwnego, że premierowi towarzyszy dobry humor. Zaskoczył mnie powtórzony w Szkle śmiech, jak skonfudował Grasia, że flirtuje z dziennikarką. Teraz rechocze, bo z czymś (ciekawe z czym? Z. o którym pisałem przed chwilą wszystko kojarzy się z ciupcianiem) skojarzyła się wypowiedź prezydenta, że z premierem „robią to regularnie”.
Ja mam pewien uraz do śmiejących się polityków. Wszyscy pamiętamy Leppera śmiejącego się, że przecież nie można zgwałcić prostytutki. Nieprzyjemnie zaskoczył rechot Jarosława Kaczyńskiego komentującego fryzurę Kamińskiego.
Ale miałem kiedyś sam trochę dziwniejsze doświadczenie. W czasie pobytu w Brukseli, umówiono premiera Mazowieckiego na spotkanie z prezydentem Meksyku, Carlosem Salinasem. Spotkanie odbyło się wieczorem w ponurej ambasadzie Meksyku w Belgii. Podjechaliśmy pod wejście, wyszedł na czarno ubrany lokal i zaprowadził nas do ciemnego, wyłożonego drewnem gabinetu. Na nasz widok z fotela wstał Salinas, podszedł do premiera i powiedział:
„Witam – hi!hi!hi! – pana premiera – hi!hihi! – w naszych – hi!hi!hi! – progach”.
To „hi” było wtrącane wysokim, wręcz piskliwym tonem z zaskoczenia. I powtarzane w każdym zdaniu kilka razy, aż do końca z konieczności dość krótkiej rozmowy. Nie wiem, czy facet był na narkotykach, czy był to jakiś objaw choroby psychicznej.
Co stało się z Salinasem? Zmuszony do ustąpienia uciekł na Kubę. Był następnie oskarżony i skazany zaocznie nie tylko za transfer kilkuset milionów dolarów, ale także za zaaranżowanie zabójstwa działacza partii który za dużo wiedział o tych transferach. Brat byłego prezydenta, Raul Salinas, miał mniej szczęścia i odsiaduje 50-letni wyrok za zamordowanie kontrkandydata w wyborach prezydenckich.
Jaki stąd wniosek? Pójdę na skróty – zbyt częsty śmiech polityków i nadmierna miłość braterska może prowadzić do problemów…
Ale śmiech ma też funkcję terapeutyczną. W dzisiejszej Wyborczej całą 25 stronę zajmuje reklama wykupiona przez Polską Agencję Rozwoju Przedsiębiorczości. Reklama w mojej ulubionej formie – jest to wywiad z panią prezes Bożeną Lublińską-Kasprzak. Wywiad ilustruje zdjęcie ze strony internetowej agencji – uśmiechnięta brunetka. Pada pytanie: „Co jest głównym celem działań Agencji?”. Odpowiedź przytoczę w całości:
„Naszą misją jest tworzenie korzystnych warunków dla zrównoważonego rozwoju polskiej gospodarki poprzez wspieranie innowacyjności i aktywności międzynarodowej przedsiębiorstw oraz promocja przyjaznych środowisku form produkcji i konsumpcji.”
No, to jesteśmy skazani na sukces! Kolejne pytanie to raczej stwierdzenie: „W 2010 roku Agencja opracowała nowy plan strategiczny”.
Odpowiedź jest lapidarna, ale jakże konkretna:
„Tak”.
Ale pani prezes na tym nie pozostaje:
„Jednym z kluczowych aspektów funkcjonowania nowoczesnych organizacji jest zarządzanie strategiczne”.
Cholera, ja chyba nie mam planu strategicznego, do tego nowego… no cóż, nie każdy może być nowoczesną organizacją… Ale pani prezes wdrożyła ten plan nie tylko dlatego, że jest nowoczesna:
„Określa on fundamentalne wartości, którymi Agencja będzie się kierować w swojej działalności, a także wyznacza kierunki naszego rozwoju w przyszłości oraz określa wspólne punkty odniesienia dla pracowników, beneficjentów, instytucji zewnętrznych oraz partnerów społecznych”.
No, panie i panowie, to jest rzadki przykład dobrze wydanych pieniędzy – ta reklama pozwala nam rzeczywiście lepiej zrozumieć, dlaczego administracja państwowa niczego nie jest w stanie dobrze zrobić. Bo ma „plany strategiczne” oraz potrafi określić „wspólne punkty odniesienia”.
Jeśli marzy się wam staranie o dotację unijną z programu wspierania przedsiębiorczości – nauczcie się tego języka. Trzeba pisać długie zdania i trzeba pilnować, aby nic z nich nie wynikało.
Hi! Hi! Hi! A co, mnie nie może złapać głupawka!?
Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości podlegająca „ministrowi właściwemu ds. gospodarki” (tak w oryginale) bawi nas za nasze pieniądze całostronicowymi ogłoszeniami. Równie zabawni mogą być wojskowi. Ciekawe jest dzisiejsze zderzenie dwóch informacji. Pierwsza to ta, że nikt w wojsku nie zauważył, że skończyła się gwarancja na kaski kevlarowe. To nic, że tylko one stanowią ochronę przed pociskami – przecież nikt w wojsku nie może się zgodzić na to, aby żołnierze nosili fragment umundurowania bez aktualnego atestu. Trzeba więc wrócić do modelu z lat 60-tych, tzw. Błaszaków. One co prawda dzisiaj nie chronią przed pociskami, na dodatek w zimie można sobie łeb odmrozić, a latem – przypalić. Ale za to mają atest.
Ciekawe, czy jak się kończy rękojmia mercedesów klasy „S”, to nasi wojskowi też zapominają zmienić na nowy model?
Ta informacja o blaszakach na głowie ciekawie kontrastuje z informacją o dekoracji naszych samolotów bojowych. Kiedyś lotnicy rozpoznawali się w powietrzu szukając oznaczeń. Musiały być więc one duże i jaskrawe, aby nie narazić się na ostrzał sojusznika. Dzisiaj tę rolę spełniają urządzenia elektroniczne, które informują pilota czy ten inny to „friend” or „foe”. Dlatego na całym świecie tradycyjne oznaczenia lotnicze ulegają miniaturyzacji, a na dodatek zmienia się im kolory. W Stanach nie ma już wielokolorowego kółka, w Kanadzie – czerwony liść klonowy jest malowany w kolorze samolotu (szary lub burozielony). Ale nie w Polsce! Zgodnie z decyzją Komisji Heraldycznej przy MON – oznaczenia muszą wyglądać jak tarcza strzelnicza. A więc być w jaskrawych biało-czerwonych kolorach, dużej wielkości, malowane z góry, dołu i boku. „Tak każe tradycja!” – mówi Gazecie dr hab. Jan Wroniszewski. Czyli jak sobie Talib stanie na górce w Afganistanie i zobaczy helikopter, to nie może mieć nawet momentu zawahania – że to może leci zaopatrzenie z Pakistanu. Zobaczy szachownicę, pozwoli mu to dobrze przymierzyć – i polscy piloci, zgodnie z polską tradycją narodową, poświęcą życie za wolność waszą i naszą!
Co łączy te trzy teksty z Gazety Wyborczej? Łączy moje rozpaczliwe pytanie – skąd ci idioci się biorą!?
Dodaj komentarz