Związek przyczynowo-skutkowy
Ku mojemu zdziwieniu, sprawa księgowej sztuczki w sprawie naszych emerytur jednak nie zniknęła z publicznej dyskusji. Może jednak tzw. opinia publiczna będzie miała w sobie tyle cierpliwości, aby nie stracić zainteresowania tematem trudnym i niemiłym? Dzisiaj do wytrwałości w tej sprawie nawołuje prof. Balcerowicz. Deklaruje sympatię do Platformy (to polska specyfika dyskusji politycznej – odszczepieńcy z PIS także deklarują swoją miłość do Kaczyńskiego, który dał się po prostu omotać złym doradcom, różnym Ziobrom czy Kurskim), ale przestrzega że obecnie rządzący nie doceniają rozczarowania swoich wyborców. Fakt, że nie bardzo mają alternatywę w przyszłych wyborach, ale jak zostaną w domu – to wzrośnie znaczenie głosów zwolenników Radia Maryja.
To jest generalnie ciekawy temat do dyskusji akademickiej. Michał Boni daje do zrozumienia – to oczywiście jest tylko sztuczka księgowa, ale jej efekt na realny świat jest minimalny, jeśli nie zerowy. Czy ma rację? Jeśli się porówna stopy zwrotów z OFE i ZUS, to na dzisiaj rzeczywiście różnica nie jest porażająca. Ale tu chodzi o pewną zasadę – czy to my pracujemy na swoje emerytury, czy musimy liczyć na państwo? I chyba najważniejsze – problemem tak naprawdę nie jest to, gdzie te pieniądze są kumulowane, ale jak sprawić, aby w przyszłości, kiedy zmieni się piramida wiekowa (mniej ludzi będzie pracowało, więcej będzie emerytami) starczyło pieniędzy na ten system. Temat jest szerszy, wykracza poza pieniackie (a więc płytkie) ramy tego blogu. Zasygnalizuję tylko podstawowe pytania – co państwo robi, aby poprawić demografię? Co może robić? Żłobki, przedszkola, ulgi podatkowe, elastyczny czas pracy, polityka prorodzinna…. Co państwo robi, aby nasze składki rzeczywiście pracowały na poczet przyszłych emerytur? Jedna tylko skromna obserwacja z mojego podwórka – fundusze emerytalne z całego świata inwestują w takie fundusze, jak moje. Polskie nie mogą.
Obecna sztuczka nie załatwia żadnego problemu, tylko odsuwa w czasie sprawę naszej nierównowagi budżetowej. To chyba kwintesencja polityki rządzenia Polską anno domini 2011.
Czy my wszyscy, a przede wszystkim, czy rządzący zdają sobie sprawę z różnych konsekwencji przyjętych założeń? W ubiegłym roku OFE kupiły na warszawskiej giełdzie akcje za 17 mld złotych. W nowej sytuacji – za tyle nie kupią. Przełoży się to na wyceny na giełdzie (obniży wartość portfeli, które już mamy w OFE), zmniejszy wartość depozytów złożonych w funduszach inwestycyjnych. To z kolei zmniejszy zainteresowanie globalnych graczy na naszej giełdzie, będzie mniejsza presja na zakup złotówek – co osłabi naszą walutę. To uderzy bezpośrednio w nas, obywateli tego kraju.
Ale państwo też dostanie po kulach. Będzie mniej wpływów z prywatyzacji , ubędzie duży kupiec obligacji skarbu państwa.
Ale to wszystko wydarzy się po wyborach, a jeśli nawet w ich trakcie – to przecież i tak nikt nie połączy ze sobą tych faktów. Winę zrzucimy na światową stagnację, problemy strefy euro, deficyt w USA.
Czy można mieć o to do rządzących pretensje? Szczerze – nigdy, a przynajmniej bardzo rzadko w historii świata, rządzący mieli wyobraźnię, aby zrozumieć do czego prowadzą decyzje makroekonomiczne. Ciekawych, łatwych do zrozumienia przykładów dostarcza historia finansowa świata. Hiszpania zdobyła nieprzebrane zasoby srebra i złota po zdobyciu Ameryki Południowej. Stała się na moment najbogatszym krajem świata. Dlaczego tylko na moment? Bo zaczęła bić na gwałt monety z wszystkich posiadanych przez siebie kruszców. Do czego to doprowadziło? Nadmiar podaży pieniądza sprawił, że drastycznie spadła jego wartość. Sami sobie zniszczyli wartość swojego majątku. Też pewnie narzekając na światowy kryzys i chciwość żydowskich lichwiarzy.
Zupełnie inaczej wyglądała sytuacja w czasach bardziej nowożytnych. Kurczowe trzymanie się zasady parytetu złota sprawiło, że gospodarka nie miała wystarczająco dużej ilości środków w obiegu. To między innymi doprowadziło do wielkiego kryzysu na początku ubiegłego wieku! Trochę minęło, kiedy dolar uwolnił się od parytetu złota – dopiero prezydent Nixon w latach 70-tych zamknął tzw. złote okno (prawo do wymiany papierowego dolara na złoto zgodnie z jego parytetem). Od tego czasu wielkość emisji pieniądza zależy od tak skomplikowanych założeń, że 99% ludzi (i 100% polityków) tego nie rozumie. Przykładem było pakowanie razem złych długów i sprzedawanie tego jako produktu (a więc drukowanie pustego pieniądza), co z kolei doprowadziło do ostatniego kryzysu.
Gospodarka uczy się na kryzysach, jedno nie działa, to próbujemy drugiego. Wniosek? Nie można zakładać, że gdzieś w rządzie siedzą jacyś fachowcy którzy wiedzą, co robią. A jak nie ma tam ludzi, którzy wiedzą jakie będą skutki ich działań – to nie pozwólmy im na eksperymenty.
Studiując lata temu ekonomię miałem do wyboru jej bardziej matematyczną i bardziej socjologiczną wersję. Na studiach zauważyłem, że ludzie generalnie boją się matematyki i uciekają w socjologię, która była prostsza do zdania. Ale tak jak bez matematyki ekonomia jest zwykłym ble ble, to same liczby nie wyjaśniają i nie pozwalają na zmianę rzeczywistości. Dzisiaj jednym z podstawowych problemów jest demografia. Zaczynając od tego, aby ktoś mógł na nas pracować w przyszłości. Brak dzieci to nie tylko, a przynajmniej moim zdaniem w małym stopniu sprawa ideologii, tych wszystkich związków partnerskich, gloryfikacji życia singlowego itp. Brak dzieci to efekt przymusu ekonomicznego. Posiadanie dzieci tak drastycznie zmienia jakość naszego życia, jest tak olbrzymią inwestycją – że świadomie możemy się na to decydować tylko w nielicznych okolicznościach. I nie mamy w tej sprawie żadnej pomocy państwa! Jedynie, co może zrobić państwo – to zabrać nam dzieci, jak będzie brudno w kuchni w czasie wizyty pracownika socjalnego.
Sprawa in vitro jest zresztą ciekawym przykładem tzw. oczywistej oczywistości, której nie jesteśmy w stanie załatwić. Tak jak nie jesteśmy w stanie załatwić żłobków, przedszkoli, umożliwić matkom powrót do życia zawodowego, dać ulgi podatkowe na dzieci… tutaj akurat nie trzeba być Einsteinem, aby wiedzieć co trzeba zrobić. Ale na to nie ma środków, bo mamy budżet który został wywalczony przez różne grupy nacisku. Matki nie biorą kilofy w ręce aby napierdalać się z policją przed Sejmem.
Dzisiejsza Rzeczypospolita pokazuje ciekawe zjawisko socjologiczne – ucieczka ludzi do Warszawy, Wrocławia i Krakowa. Wyludnianie się małych miast, a także Łodzi, Katowic, Szczecina… To efekt naszej struktury gospodarczej. Ambitni ludzie natrafiają w swoich środowiskach na barierę wzrostu. Awans oznacza potrzebę przeniesienia się do stolicy. Dotyczy to administracji, ale także pracy w wielkich korporacjach. Co jest na to lekarstwem? Mały i średni biznes, żeby awans materialny nie oznaczał konieczności przeprowadzki.
Tymczasem obserwujemy, że biznes w Polsce wędruje za władzą. Że firmy powielają scentralizowane struktury piramid. Dlaczego? Bo ważniejsze od klientów są dla nich stosunki z władzą, przyjazne (tzn. tak zapracowane, że nie mające czasu na małych) izby skarbowe, dostęp do pracowników.
Nie chcę powielać zarzutów PIS, ale coś jest na rzeczy w tym, że nie mamy atrakcyjnego pomysłu na życie w małych miastach. Że największym pracodawcą jest tam lokalny samorząd, z reguły jeszcze większa klika niż na poziomie centralnym, z reguły też poza jakąkolwiek kontrolą społeczną. To oczywiście częściowo wina samorządów – przykład Krakowa, Wrocławia czy Gdyni pokazuje, że dobre władze potrafią skutecznie walczyć z demografią. Ale to także pomysł na funkcjonowanie państwa, założenie że wszystko i tak trzeba sobie załatwić w Warszawie. Wszelka władza pochodzi od Boga, a komu Bóg dał władzę, temu daje i mądrość.
A mnie, jak to pieniaczowi, wydaje się, że wszelka władza ogłupia. Zdobyliśmy władzę, więc jesteśmy dobrzy, ba – najlepsi! Gdyby ktoś był lepszy, mądrzejszy – to przecież on by rządził! A jeśli nie rządzi – znaczy głupi. Więc niech siedzi cicho i słucha mądrzejszych! Przeczytajcie sobie wywiad z premierem Tuskiem w ostatnim Przekroju.
Obama w chwili szczerości powiedział ostatnio, że zamiast być złym prezydentem przez dwie kadencje, woli być dobrym prezydentem jednej. Przywódca Republikanów skomentował to natychmiast, że dobry prezydent jednej kadencji zawsze zostaje prezydentem w kolejnej kadencji. Mamy w naszej filozofii szacunek dla zwycięzców. Wygrana wyborów to konkret. Reforma finansów – to coś, czego i tak nie zrozumiemy. Co jedni pochwalą, a inni zganią. A sami jesteśmy za głupi, aby sobie wyrobić zdanie. A więc głosujemy na złotoustych zwycięzców.
A jak głosujemy, tak potem żyjemy. Ciekawe, że nawet w tak prostej sprawie większość ludzi nie widzi związku przyczynowo-skutkowego…
Dodaj komentarz