Czcigodny starzec... to ja
Odwiedził mnie MB z londyńskiego biura (…), jednego z największych banków inwestycyjnych świata. Byłem przekonany, że chce porozmawiać o jakiś projektach, ale on chciał porozmawiać o sobie. Otóż chciałby przemieścić się w stronę takiego rodzaju funduszy, jak mój. I chciał zapytać, czy dobrze to sobie obmyślił.
A obmyślił sobie, że rozpocznie Executive MBA na jednym z najlepszych amerykańskich uniwersytetów. Jest przekonany, że po takim kursie będzie miał wiedzę, która pozwoli mu na tyle dobrze rozumieć procesy gospodarcze, że będzie atrakcyjnym nabytkiem dla naszych funduszy.
Musiałem znowu całkowicie niepedagogicznie wyprowadzić go z błędu. Uważam, że jego obecne wykształcenie („zwykłe” MBA) plus staż w „blue chip” jest całkowicie wystarczający. Teraz o wiele ważniejsze jest doświadczenie, niż dodatkowe wykształcenie. Im dłużej się będzie kształcił, tym dalej od realnego świata wyląduje. Gdyby w biznesie liczyło się formalne wykształcenie, korporacjami kierowaliby profesorowie z Harvardu, Stanford czy Berkeley. A tak przecież nie jest.
W jego konkretnym przypadku ma to jeszcze jeden dodatkowy wymiar. Moja branża jest dość hermetyczna. Można do niej wejść na niskim poziomie, jako analityk i latami dochodzić do czołowej pozycji. Można też (to była kiedyś moja droga) przeskoczyć do niej od razu na czoło, ale przedtem trzeba było dostać się na szczyt w jakiejś wyspecjalizowanej firmie. Transferów na środkowe stanowiska jest mało. A więc póki jest młody i póki nie jest – nie wiem jak się to tłumaczy na polski? Zbyt wykwalifikowany? – powinien szukać wejścia na niskim poziomie. I nie w Polsce, gdzie to środowisko jest już hermetyczne, ale np. w Londynie pokazując swoją specjalizację w regionie.
Co się dzieje, że coraz więcej ludzi przychodzi do mnie po rady życiowe? Staję się dostojnym starcem…
Jest taki rysunek Mrożka, na którym pacholę odzywa się do zgrzybiałego człowieka wchodzącego o lasce do domu: „Witaj, Czcigodny Starcze!”, a na to gość wali chłopca laską po głowie grzmiąc: „Tylko nie starcze, ty gnoju!”.
A więc bardzo proszę nie traktować mnie jako czcigodnego starca. Bo przywalę lachą po głowie!
A’ propos starca - we Wprost wywiad z Żuławskim na temat zablokowania rozpowszechniania jego książki „Nocnik” o romansie z Weroniką Rosati. Tak, jak nie lubię czcigodnych starców – tak nie lubię żałosnych starców. Tu nawet nie chodzi o różnicę wieku, bo z biegiem lat mam w stosunku do takiej różnicy coraz większą tolerancję (on ma lat 70, ona 26). No, tu różnica ciut może duża – pewno 30 lat powinno być granicą określoną ustawowo. No, ale skoro ona tak lubi? Żałosny dlatego, że po rozstaniu (a wygląda na to, że to ona go rzuciła) pisze o tym książkę, w której pisze o swojej kochance że specjalizuje się w (przepraszam za cytat) ciągnięciu chujów i że lubi rozmawiać o różnych tych chujów smakach. Gdzie jego klasa? I gdzie ciekawość świata – ja chętnie o tym z Weroniką porozmawiam J
Ale swoją drogą facet miał w swoim życiu ciekawe kobiety. Najpiękniejsza z nich to na pewno Sophie Marceau. Przyjechał z nią kiedyś do Polski i miałem okazję z nią tańczyć na Sylwestra. Kiedy potem wystąpiła w Bondzie mogłem potwierdzić, że na „żywo” jest równie piękna (i o wiele sympatyczniejsza!) niż na ekranie.
Rozbił się samolot obok Islamabadu w Pakistanie. W Internecie od razu pojawiły się komentarze. Tyle razy sobie mówię, aby ich nie czytać, a ciągle to robię. Więc sam sobie jestem winny. Na Wirtualnej Polsce dominuje dyskusja wokół tezy jednego z internautów: w Pakistanie samolot uderzył czołowo w górę, więc wszyscy zginęli. Tutka w Smoleńsku się ślizgała – więc ktoś MUSIAŁ przeżyć… I jak to można skomentować?
Pamiętam dobrze i Islamabad i otaczające go wzgórza. Jako podróżujący tamtędy kiedyś student uratowałem z potrzasku w Afganistanie syna polskiego ambasadora w Pakistanie. W ramach wdzięczności zostałem zaproszony do rezydencji. Islamabad jest w zasadzie dzielnicą starej stolicy, Rawalpindi (centrum gospodarcze kraju to Karaczi, daleko na południu). Ustawiłem się na przystanku autobusu miejskiego, na chwilę kładąc chlebak na ziemi. Po przyjeździe do ambasady i popijając drinka z ambasadorem w jego gabinecie – zacząłem się mocno drapać. Ambasador spojrzał na mnie, bez słowa podniósł w powietrze (to był kawał chłopa, kiedyś marynarz) i pobiegł ze mną do łazienki. Wszystkich, którzy oczekują teraz opisu gorącego seksu – muszę rozczarować. Ambasador wrzucił mnie w ubraniu pod prysznic i natychmiast zaczął oblewać wodą. Okazało się, że w moim chlebaku uwił sobie gniazdo rój wędrownych mrówek i kiedy siadłem spokojnie w fotelu, postanowił się osiedlić w gabinecie. Miałem podobno trochę szczęścia. Nie tylko wtedy zresztą.
Po wizycie w ambasadzie postanowiłem udać się na punkt widokowy – to właśnie te wzgórza, gdzie się teraz rozbił samolot. Tam zawiózł mnie kierowca ambasady, ale postanowiłem wrócić samemu. Poszedłem na skróty, przez zarośla. Coś strasznie szeleściło, jakby uciekały przede mną jakieś zwierzęta. Na dole dowiedziałem się od policjanta, że nikt o zdrowych zmysłach nie idzie na skróty przez zarośla, bo… roi się tam od kóbr. Teraz już wiem… A dzisiaj w te kobry walnął samolot z ponad setką ludzi na pokładzie…
Można iść przez godzinę przez rezerwat jadowitych kóbr i na żadną nie wdepnąć. Można nigdy nie latać samolotem, polecieć raz – i od razu zginąć. Nie zbadane są wyroki boskie!