Umarł Piotrowski
Umarł mecenas Piotrowski… Czytam wspomnienia o dobrym, odważnym człowieku. Ja żyję za długo i do zbyt wielu osób mam stosunek osobisty. Świętej pamięci Zmarłegoteż zapamiętałem z osobistego kontaktu…
W pierwszej połowie lat 90-tych kierowałem spółką A-G w Rzeszowie. Była to jedna z pierwszych prywatyzacji i największa spółka w regionie z międzynarodowym kapitałem. Jako taka, w mateczniku polityków AWS (którzy potem przeszli do PIS) byliśmy na celowniku wszystkich możliwych służb kontrolnych. Pracownicy skarbówki praktycznie nie wychodzili od nas, każda kontrola kończyła się negatywną decyzją. Wszystkie z biegiem czasu wygrywaliśmy przed sądami administracyjnymi.
Jedna taka decyzja psuła życie w sposób szczególny. Chodziło o zamierzchłą przeszłość, jeszcze sprzed VAT, kiedy soki Bobo Fruta sprzedawane były z preferencyjną stawką podatku obrotowego – jako produkt przeznaczony dla dzieci. Kiedy staliśmy się częścią G., Izba Skarbowa zakwestionowała dziecięce przeznaczenie soku i zażądała zwroty różnicy wraz z odsetkami. Kilkanaście milionów, więcej niż firma była warta.
Dyskusja z izbą była trudna. Nie obchodziło ich, że produkty konkurencji – nota bene imitacje Bobo Frutów – nie miały takich problemów. Że był to jedyny produkt sprzedawany pod kontrolą Instytutu Żywienia i spełniający normy narzucone przez Instytut Matki i Dziecka. Długo by o tym pisać.
Ze względu na skalę, sprawa toczyła się wolno przed różnymi szczeblami odwoławczymi. W międzyczasie ja miałem szlaban na jakiekolwiek inwestycje w firmę, bo groziło nam realne niebezpieczeństwo upadłości. Wściekli byli nie tylko właściciele firmy, ale także pracownicy – a najbardziej miejscowi rolnicy, od których mniej kontraktowaliśmy marchwi.
Projekty inwestycyjne odkładały się na półkę, aż wreszcie ostatecznie wygraliśmy sprawę przed Naczelnym Sądem Administracyjnym. Na gwałt zaczęliśmy wyciągać szuflad projekty i przygotowywać się do rozwoju firmy. Ale miejscowi politycy postanowili jednak nie dać za wygraną. Ku naszemu przerażeniu pan minister Piotrowski ze względu na ważny interes społeczny, a także ze względu na potrzebę obrony polskiego rolnictwa przed międzynarodowym kapitałem, skorzystał ze swojego prawa do wniesienia kasacji przed Sąd najwyższy. Przed nami stanęła perspektywa kolejnych lat walki.
To był grudzień. Właśnie w tym miesiącu rozliczaliśmy rok finansowy, co było podstawą do wypłacenia bonusu. Kasacja zmusiła mnie do zrobienia odpisu na kilka milionów dolarów. Ja nie dostałem bonusu. Bonusu nie dostał mój szef. Bonusu nie dostał żaden z menedżerów G. na świecie!
Sąd Najwyższy już w połowie stycznia uznał, że nie ma żadnych podstaw do wniesienia kasacji. Mogłem rozwiązać rezerwę. Bonusu to nie przywróciło. Można było już inwestować… ale jakoś tak się dziwnie zdarzało, że kiedykolwiek stawał na stole jakiś projekt inwestycyjny dla Polski, to nie budził entuzjazmu. Aż kiedyś w końcu firmę sprzedano…
Straciłem cierpliwość i przeniosłem siedzibę firmy do Warszawy. Przez następnych 10 lat nigdy nie była przedmiotem kontroli organów skarbowych.
Po kilku latach moja żona robiła wywiad z prezydentem Rzeszowa. Skojarzył nazwisko i ze wstrętem powiedział, że przeniosłem siedzibę firmy do Warszawy, aby jeździć samochodem z warszawską, a nie rzeszowską rejestracją. Moja żona mogła tylko zwrócić mu uwagę, że to chyba nie jest prawda. Bo ja wówczas jeździłem z rejestracją szwajcarską…
Po kontakcie osobistym z P. trudno mi też uwierzyć we wspomnienia, jakim to był świetnym adwokatem i mówcą. Ale może poznałem go za późno. Podobnie jak mec V., który – choć frankofil – został skierowany na placówkę do Londynu (bo ma żonę Hinduskę). Byłem w Londynie wspólnie z moim doradcą (D.) , Irlandczykiem, który na czas ambasadorowania V. wynajął od niego dom na Saskiej Kępie. Coś mu się tam rozwaliło na klatce schodowej i nie czekając na zgodę dokonał poprawek. Na spotkaniu w ambasadzie postanowił to wyjaśnić z właścicielem. Mecenas V. długo i z uwagą słuchał, co do niego mówi D. Kiedy już wydawało się, że sprawa jest załatwiona, mecenas odwrócił się do D. z ostatnim pytaniem: „Przepraszam pana, ale skąd pan właściwie tak dobrze zna moje mieszkanie??”
Jeśli – odpukać – miałbym wylądować w sądzie, wolałbym mniej zasłużonych i mniej patriotycznie nastawionych mecenasów, a kogoś, kto w danym momencie zdaje sobie sprawę z kim rozmawia i o jest jego zadaniem…