Burger King kids
Trudno mi sobie wyobrazić pobyt w Stanach bez wizyty w kinie. Akurat nie leci nic specjalnego, a film który mnie zainteresował (Red) wchodzi dopiero jutro (nota bene – w tym samym czasie także w Polsce). Z internetowego opisu wybrałem film „Splunę na twoim grobie” o zemście kobiety za gwałt i pobicie. Może to ciemna strona mojej natury, że lubię widzieć lub czytać o udanej i sprawiedliwej zemście. Jak podchodziłem do kasy na dużym ekranie pokazał się fragment tego filmu –zgrabna panienka z sekatorem podchodzi do związanego faceta. Aż mnie zatrzymało w pół kroku. W., naprawdę chcesz to oglądać? Szybkie spojrzenie na zestaw filmów? No nie, przecież nie pójdę na komedię romantyczną. Wiedziałem, że trzeba przeczekać początek – bo musi być gwałt i pobicie, aby skupić się na zemście. Starałem się podejść do tego ze stoickim spokojem, chociaż burzę się kiedy kobieta ląduje w jakiejś chatce w środku lasu (aby pisać książkę) i mimo, że ma powody do obaw – nie wyjeżdża stamtąd, tylko wrzuca sobie blackberry do toalety… Okazało się, że sytuacja mnie przerosła. Jak już zabrała się do zemsty, było tylko gorzej. Na olbrzymiej sali były nas tylko trzech facetów, parzyliśmy na siebie zawstydzeni opuszczając kino po seansie. Nikt z nas nie wyszedł w trakcie seansu… Film nakręcił niejaki Monroe, warto zapamiętać to nazwisko. Ja przynajmniej wpisałem go sobie na czarną listę!
Dzień zacząłem od spotkania będącego kulminacją mojej obecnej wizyty. Miałem się spotkać z prezesem (w Stanach to nie jest zwykle najważniejsza funkcja – na czele stoi CEO/Chairman), bo CEO (i właściciel) przebywa w Chinach. Jak zwykle u mnie – nie zorientowałem się przez pierwsze dwie godziny, że CEO specjalnie przyleciał wcześniej z Chin na to spotkanie…
Gabinet na 50-tym piętrze z pięknym widokiem na trzy strony świata. W takim miejscu rzeczywiście można poczuć, że świat leży nam u stóp. Początek rozmowy – przez ponad godzinę „zaznaczanie terenu”, po angielsku to się nazywa ciekawiej: „pissing contest”.
„Pracowałem w Coca-Coli, zatrudniał mnie Muhtar Kent…”
„Aaaa, Muhtar, to jest ciekawy facet, grywam z nim w golfa…”
„Potem w Novartisie…”
„o, właśnie nie dalej jak w poniedziałek spotkałem się z Vasellą w Szanghaju”
„No tak, Dan jest szefem zespołu doradców mera Szanghaju”
„No właśnie, byłem na posiedzeniu tej rady”,
„Potem Carlyle”
„Z kim pracowałeś najwięcej?”
„Dan Daniello”
„Hm, nie znam. Tylko Davida Rubinsteina”
„Rubi mnie zrekrutował, Dan jest wśród założycieli najmniej znany i jednocześnie najważniejszy. Dan ma żonę-Polkę i mimo to uważa, że Polacy to najwspanialsi ludzie na świecie”.
Tak sobie rozmawiamy w obecności 6 pracowników, którzy odzywają się tylko pytani. Już zaznaczyliśmy terytorium, wiemy kim jesteśmy i że możemy kontynuować bez kompromitacji. Jak na człowieka zamkniętego w sobie i generalnie nieśmiałego – z biegiem lat coraz łatwiej się odnajduję w takich sytuacjach. Jest w tym coś jednak, coś niezwykle optymistycznego – że do pewnych rzeczy trzeba dorosnąć. Nawet najmądrzejsze szczeniaki muszą sobie jeszcze trochę poczekać na swoją kolej!
Mój rozmówca kontroluje m.in. Animex w Polsce. Ponad dziesięć lat temu dostałem propozycję zostania prezesem tej firmy. Pamiętam, że nawet się wstępnie zgodziłem, ustaliłem pakiet i miałem przyjść na kolację do Marriotta aby poznać wszystkich członków rady nadzorczej. Przyszedłem zgodnie z umową, ale nie tylko nikt na mnie nie czekał, ale nawet w restauracji nie było zrobionej rezerwacji. Nie wiedziałem co zrobić, ale z grzeczności czekałem pół godziny. Po tym czasie wychodzę z hotelu i spotykam prawnika z Nowego Jorku którego zadaniem było podpisanie ze mną kontraktu. Zdziwił się, jak mnie zobaczył: „sekretarka nie przekazała ci, ze kolacja jest odwołana?”
„Nie przekazała”.
„Bo widzisz, doszliśmy do wniosku że powinniśmy na początek dać ci szansę się sprawdzić jako dyrektor sprzedaży”.
„Widzisz, Richard, mam wrażenie że ja nie muszę się już uwiarygodniać przed takimi bubkami jak ty”.
Boże, jak ja się wtedy czułem upokorzony! Boże, jak dobrze że nie zostałem prezesem Animexu!
A facet po prostu polubił zarządzanie firmą, to miły przerywnik od nudnej pracy w Nowym Jorku i nie chciał jeszcze wyjeżdżać z Warszawy.
A co mi tam, opowiadam o tym mojemu rozmówcy. On patrzy pytająco na jednego ze swoich ludzi. Ten usłużnie przypomina: „To ten kretyn Poulson”.
„Poulson? On ciągle u nas pracuje? Przecież dawno mieliście go wypierdolić?!”
Fakt, zemsta jest słodka J
Rozmawiamy o tym, jak w dzisiejszych czasach wrócił czas ludzi, którzy poza stworzeniem modelu potrafią coś zrobić. Okazuje się, że Wall Street stało się pełne tzw. „Burger King kids” – młodzików, którzy dostawali olbrzymią odpowiedzialność bez żadnego nadzoru. Pisałem kiedyś o sytuacji firm audytorskich w Polsce – na czele naganiają klientów byli generałowie służb specjalnych, politycy i szefowie dużych kombinatów. A jak przychodzi do roboty, to pojawiają się absolwenci zaraz po szkole.
W Stanach przy okazji badania, w jaki sposób banki dokonują przejęć domów z niespłaconą hipoteką – okazało się, że w JPMorgan pracownicy nie wiedzieli co to jest hipoteka! W Citigroup nie potrafili rozróżnić przychodów od wydatków, a w oddziałach Goldman Sachs z braku czasu podpisywano bez czytania dokumenty, na podstawie których wyrzucano ludzi z ich domów.
Państwowe firmy, wielkie korporacje – struktura własności, jakość zarządzania, efekt końcowy jest podobny. I cholera na to nie ma praktycznie żadnego lekarstwa…
Ciąg dalszy nastąpi za dwie minuty, po północy…