Pewne rzeczy są stałe
Tyle razy jestem w Londynie, i zawsze trafiam na słoneczną pogodę. Ta angielska mgła jest mocno przesadzona.
Chłopak wraca z wycieczki do Londynu i chwali się przed kolegami fotkami swoich podbojów:
„to Alice, to Susan, to John, to Rachel”
“Zaraz, zaraz. Jak to – John?”
„Aaa, bo tam cholera taka mgła że trudno się czasem zorientować”.
Jak to miło przez moment nie być bombardowany przez media sprawą Smoleńska. Zachód ma swoje problemy. Włosi zaczynają powoli czuć się zażenowani swoim 74-letnim premierem, który:
Płaci za seks prostytutkom, Przynajmniej jedna prostytutka jest nieletnia Na koniec premier nadużywając władzy wyciąga ją z więzienia.Trochę się tego zebrało. Panienka pozuje dziennikarzom, radosna, uśmiechnięta od ucha do ucha, prowokacyjnie demonstrując młodzieńczy biust. Ma dziewczyna swoje pięć minut! Czy można ją potępiać? Czym to się w końcu różni od zachowania pana Dubienieckiego? We włoskim przypadku przynajmniej wymiana płynów fizjologicznych nie jest podstawą do przypisywania sobie politycznych wpływów!
Anglicy koncentrują się dzisiaj na zeznaniach byłego premiera, Tony’ego Blaira. Złapano go na kłamstwie (na razie określa się to jako nieścisłości) w zeznaniach na temat przyczyn wojny w Iraku.
Ale emocje są mniejsze, niż na naszym podwórku.
Czytam w Internecie, że Platformie drastycznie spadło, a PIS-owi wzrosło. Mnie najbardziej zdziwiło, że Polska Jest Najważniejsza ma w tych wynikach rezultat mniejszy, niż ruch Palikota. Ale jaki może mieć, kiedy w ostatniej dyskusji zamiast starać się zaistnieć wśród potencjalnych wyborców, starali się przekonać prezesa Jarosława że równie jak on tęsknią za Lechem. Zmarnowana okazja do pokazania, że są samodzielnym bytem politycznym. A może po prostu z pustego i Salomon nie naleje?
Umówiłem się na lunch z kolegą i nieopatrznie poprosiłem, aby zrobił gdzieś rezerwację. Oczywiście, starał się być miły, i wybrał knajpę z dwoma gwiazdkami Michelina. Czytam menu i nic z niego nie rozumiem. Wybieram przystawkę, gdzie pojawia się zrozumiałe słowo „makrela”, a na główne danie jedyne coś, gdzie podają ziemniaka (w liczbie pojedynczej). Makrela jest tak przyrządzona, że nie da się jeść. I jeszcze się muszę tłumaczyć kelnerowi, dlaczego nie mam na to ochoty. Mięso – wolę nie pytać, jaka to część byka – można zjeść, jak się jest głodnym (a jestem). Deseru już nie biorę…
Już dawno sobie powiedziałem, że jednak gwiazdka to maksimum, na jakie jestem gotów (acz niechętnie) się zgodzić. Po prostu z wiekiem staję się konserwatywny. Nie potrafię na przykład zrozumieć fali fascynacji sushi, w Warszawie sushi bar jest na każdej ulicy. W Londynie jakoś ich nie ma. „Fala minęła” – tłumaczy mi kolega – „tak jak minęła fala Tex-Mex, a przedtem ristorante Italiano”. „Jaka fala teraz wzbiera?” – pytam z zawodowej ciekawości. „Teraz pojawiają się hiszpańskie tapas w narodowych wariacjach. Na przykład kuchnia francuska podawana w małych porcjach”. Jak ktoś chce zainwestować w biznes gastronomiczny – sprzedaję ten pomysł za darmo. Dla stałych klientów - wszystko!
Brak postępów w nabyciu elementów kostiumu na bal szkolny Z. przyjmuje jako manifestację z mojej strony. Dlatego uparłem się, że bez melonika nie wracam. Za cholerę nie mogę go nigdzie kupić. W kilku sklepach na Old Bond Street są na wystawie, ale jak pytam o mój rozmiar – okazuje się, że dekoracja. W końcu sklep z kapeluszami, są cylindry, ale meloników nie widzę. Muszę zapytać, jak do cholery jest po angielsku melonik? Gdzieś w zakątkach umysłu pojawia się nazwa: bowler hat. Kierują mnie do jakiegoś sklepiku obok James Square. Sklep z amfiladą pokoi, w każdym inny rodzaj czapki. Są meloniki, sukces! Komentuję, że trudno je kupić. Sprzedawca potakuje – mało nas zostało, kapeluszników. „Ale wie pan” – dodaje – „u nas może zabraknąć wszystkiego, ale nie klasycznych meloników”. „Dlaczego” – pytam z grzeczności. „Bo ten klasyczny model powstał w naszej firmie i od 1676 roku mamy je zawsze na składzie”. Takie rozmowy możliwe są tylko w Londynie…
Są kapelusznicy, są także szewcy, którzy nad Wisłą wymarli. Zauważam koncentrację szewców obok centrów biurowych. Nie nastawiają się na emerytów, ale na bogatych bankierów. Coś w tym jest, że jak się kupuje drogie Lloydy w Warszawie, to się je co sezon wyrzuca, a Churche daje do szewca i nosi do śmierci. Bynajmniej nie z oszczędności. To demonstracja – doceniam wartość, moje buty podobnie jak moja pozycja nie są od wczoraj.
Są rzeczy stałe, ale coś też się kończy. Moje ukochane londyńskie taksówki schodzą na psy. Wyskakuję z hotelu i chcę podjechać na Regent Street. Pierwsza taksówka – panie, to 20 minut spacerkiem, nie opłaca się! Drugiej się opłaca, ale kierowca nie ma pojęcia gdzie jest sklep GAP-a i wysadza mnie na drugim końcu (ostatecznie mam więc 20 minutowy spacerek). Taksówka do biura EBOR w City zabiera mnie z postoju, po czym wysadza na ulicy, bo zadzwoniła żona i kazała kierowcy wracać na obiad. Kiwam głową z rezygnacją i słyszę: „5 funtów”. „You are kidding, aren’t you?”. Po minie widzę, że jednak nie żartował. Odjeżdża wyraźnie rozżalony, że nie zapłaciłem mu za odjechanie od postoju.
Na wszelki wypadek na lotnisko jadę pociągiem. Jakby mnie ktoś wysadził poza miastem, to miałbym się z pyszna!