Kawa w Bristolu
Spotkanie z W. w Bristolu. Zaczynamy od krótkiego spaceru pod krzyż. Grupa obrońców wyjątkowo mizerna – cztery osoby pod plakatami, z których największy wzywa do postawienia Tuska przed Trybunałem Stanu. Z tej czwórki, wiem że zabrzmi to snobistycznie, co najmniej połowa wygląda i zachowuje się jak bezdomni z dworca centralnego. Mam nawet wrażenie że to oni właśnie…
A’ propos snobizmu. Siedzimy przy stoliku na chodniku. Z hotelu wychodzi wysoki, młody mężczyzna. Jest godzina 10:30. On w czarnym garniturze w prążki, białej koszuli i chusteczce w butonierce (choć nie stonowanej z krawatem). W moich stronach mówiło się, że się wystroił jak stróż w Boże Ciało. Ale chyba tak nie można powiedzieć o księciu L., zięciu Kulczyka?
Wsiada do kabrioletu, widzimy tylko górę auta i dochodzimy do wniosku, że to musi być maserati. Ja mam bardzo zdecydowane zdanie na temat posiadaczy kabrioletów. Albo kobiety (nie wiem, skąd ta fascynacja kobiet samochodami bez dachów – są bardziej widoczne?), albo kryzys wieku średniego, albo (bez żadnego negatywnego podtekstu) para homo. No ale, zgadzamy się z W., do maserati moglibyśmy wsiąść nawet bez aspiracji do żadnej z tych kategorii. Książę rusza z impetem, przebija się przez grupę przechodniów i już po chwili widzimy go na przeciwległej jezdni. To nie maserati, ale „zwykłe” porsche… obaj z W. zauważamy to mocno rozczarowani. Boże Ciało?
W. przez 17 lat kierował polskim oddziałem dużej kancelarii prawnej z centralą w Nowym Jorku. Z biegiem lat coraz więcej biznesu było generowane przez oddziały poza Stanami, coraz więcej było młodych partnerów i nagle w wyborach władz Amerykanie zostali przegłosowani przez resztę świata. Nowy szef zadzwonił do W. z krótką informacją: firma musi się zmienić, uważam że zmiany blokują „starzy” partnerzy, a więc z efektem natychmiastowym zwalniam ciebie z funkcji partnera zarządzającego. Twój następca jest już w drodze. Z Pragi.
Po kilku miesiącach widać, że Czech to nie jest najlepszy pomysł na praktykę prawną w Polsce. I że nie ma ludzi z nazwiskiem i doświadczeniem, których można „kupić” dla polskiego oddziału. A W. ma problem – starać się przeczekać kryzys z dobrą pensją, czy skorzystać z oferty aby przejść do konkurencji.
17 lat temu W. kierował oddziałem innej korporacji prawnej, która w pewnym momencie postanowiła ograniczyć (ograniczyć, a nie zamknąć) swoje zaangażowanie w Polsce. W. złożył wtedy z całym swoim zespołem rezygnację i otworzył biuro konkurencji. Jego stara firma musiała się z Polski wynieść… Z dzisiejszej perspektywy W. żałuje że nie założył wtedy swojej własnej firmy. Dzisiaj jest już za późno – i rynek jest bardziej nasycony, i my jesteśmy starsi. Moja rada dla W. jest oczywista. Dzisiaj ma nazwisko i reputację. To ma wymierną wartość. W obecnej firmie będzie coraz gorzej. Jeśli nowi sobie poradzą, to jego obecność tym bardziej będzie przypominała o błędzie. Firmy nie lubią przyznawać się do błędu. A jeśli będzie dobrze, to będzie znaczyło że trzeba było się go pozbyć. Dlaczego odwlekać decyzję? Nie lepiej zrobić to teraz, kiedy więcej jesteśmy warci, na naszych warunkach?
Stałem przed identyczną decyzją dwa lata temu. Telefon w trakcie urlopu w Meksyku. Postanowiliśmy zamknąć operację w Europie Wschodniej. Ten zimny pot na plecach – co dalej? Czasem się udaje, czasem nie… trzeba mieć odwagę wiary w siebie. Wiary, która wystawiana jest na dużą próbę. Ciekawe, co zrobi W. i co z tego wyniknie…
Czytam odpryski amerykańskiej kampanii pod hasłem – co będzie jak wyjdziemy z Afganistanu. Zdjęcie okładkowe ślicznej dziewczyny z uciętym nosem (bo nie chciała wyjść za mąż za wskazanego jej starca). Historia innej kobiety, wdowy, która zaszła w ciążę (nie jest napisane, ale pewno w wyniku gwałtu). Wyrokiem sądu religijnego dostaje 200 batów, a potem kulka w głowę. Mułłowie są podzieleni – niektórzy uważają, że należało najpierw pozwolić jej urodzić, a dopiero potem zabić. Ot, codzienne dylematy miłujących pokój ludzi islamu.
Zadziwia ta fascynacja seksem u Afgańczyków. Jak oni rozwiązują swoje problemy, bo przecież mają popęd. Pamiętam swoją wizytę w tym kraju. Jest tam grupa kobiet, która nie jest objęta surowymi nakazami. To nomadzi. Ich kobiety nie chodzą w kwefach. Pamiętam, jak usiłowały zwrócić moją uwagę młode kobiety, bądźmy szczerzy – dziewczynki. Tańczyły przede mną umalowane – dosłownie, pokryte farbą - i powtarzały, ile kosztują. Nawet dla ubogich kawalerów afgańskich było to taniej, niż kupienie żony. A oprócz tego w tym kraju jest więcej owiec i kóz niż mieszkańców…
Nie zgadzam się z przesłaniem tej kampanii. Nie jesteśmy tam dlatego, aby nie ucinano kobietom nosy i zabijano je publicznie za poza małżeńskie ciąże. Jesteśmy tam dlatego, że stamtąd pochodzą ataki terrorystyczne na nas i na naszych sojuszników. Oni będą zabijać swoje kobiety po naszym wyjściu. Nie przeniesiemy ich ze średniowiecza w czasy nowożytne.
Zresztą czy to się wiele różni od sytuacji w takich sojuszniczych krajach, jak Arabia Saudyjska?