Iles tam lat temu powiedziałem sobie, że postaram się w życiu funkcjonować jak najdalej od Państwa i jego organów. Zazwyczaj mi się to udaje, chociaż ostatnio ciągle kuszony jestem ofertami prywatyzacyjnymi.
Pierwsze kuszenie było zaskakujące. K., piękna młoda dziewczyna która na co dzień śpiewa w różnych krajach Europy zadzwoniła do mnie z pytaniem, czy nie chciałbym spotkać się z ministrem D. z kancelarii Prezydenta. Mimo dobrej znajomości, nigdy nie ośmieliłem się zapytać dlaczego minister D. potrzebował takiego pośrednika… chyba ma to coś wspólnego z ojcem K. Zgodziłem się na spotkanie powodowany czysta ciekawością i nie zrezygnowałem z niego nawet wtedy, kiedy okazało się, że spotkamy się w restauracji a nie w urzędzie. Szedłem mocno wystraszony, że spotka mnie propozycja korupcyjna. Ale ku mojemu zaskoczeniu – nic z tego! Minister przywołał spotkanie pana prezydenta Kaczyńskiego przy jakiejś okazji w Wasztngtonie z Rubim, moim ówczesnym szefem i sugestii, abyśmy zainteresowali się prywatyzacją stoczni Gdańskiej. Spotkanie takie rzeczywiście miało miejsce – swego czasu dostałem telefon od Davida z entuzjastyczną wiadomością, że możemy mieć wyłączność na stocznię gdańską. Z przykrością wybiłem go z entuzjazmu i poprosiłem, aby nie wyszukiwał mi transakcji w porozumieniu z politykami, bo nic dobrego z tego nie wyniknie.
Powtórzyłem ministrowi D. nasze stanowisko i wtedy usłyszałem – no dobrze, jeśli nie gdańska, to może szczecińska? Z grzeczności zgodziłem się temu przyjrzeć.
Spotkanie z prezesem stoczni, nota bene jak się okazało koledze ze stowarzyszenia absolwentów mojej uczelni od razu ustawiło mnie do projektu negatywnie. Poprzedni zarząd podpisał nie negocjowane umowy na wybudowanie statków po cenie niższej niż koszty wytworzenia. Dlaczego? Nikt nikogo nie złapał za rękę, ale – jeśli nie było idiotami w ostatnim stadium choroby (a nie podejrzewam o to jednocześnie cały zarząd i radę nadzorczą) – to musieli podzielić się z klientami kasą. Następnie sprzedali to załodze jako wielki sukces (zapewnienie portfela zamówień na 5 lat z góry) i zażądali od państwa wyrównania różnicy. Mieli pecha, bo po drodze Polska weszła do Unii Europejskiej i taka pomoc stała się nielegalna.
I mamy stocznie w okresie budującej się prosperity, w której nowy właściciel musi na dzień dobry zerwać wszystkie złe kontrakty i wypłacić olbrzymie odszkodowania. Pod pewnymi warunkami można to byłoby jakoś poskładać, ale wymagało to entuzjazmu… Powodowany patriotyzmem chciałem poprosić o materiały. Otrzymałem formularz z różnymi pytaniami, w tym o wypis KRS z kraju macierzystego mojego funduszu. W USA nie ma KRS. To nic, dowiedziałem się. Wystarczy, jak Departament Stanu w Waszyngtonie wystawi zaświadczenie, że w USA nie ma KRS, a następnie przekaże to w formie noty do Ambasady Polskiej w USA. Cały entuzjazm ze mnie wyparował.
Dzisiaj też jestem zachęcany do prywatyzacji… i znowu aby otrzymać pakiet, muszę wykazać że w kraju pochodzenia mojego funduszu płacę podatki i że nie zalegam ze składkami na ZUS lub podobną formę ubezpieczeń społecznych. Jeśli w tym kraju nie ma czegoś takiego, to wystarczy przecież informacja rządu o braku takiego funduszu, apostila w polskiej ambasadzie, tłumacz przysięgły i notariusz….
Czytam prospekt i staram się zrozumieć ekonomikę projektu. Doradca wybrany według kryterium najniższej ceny. Widać, że ludzie nie wiedzą o czym piszą. Wycena według wartości aktywów netto, brak nawet próby nałożenia tego na wycenę rynkową.
Informacje o rentowności kapitału i aktywów – mają pokazać wysublimowanie profesjonalne doradców. Aby zrozumieć biznes trzeba więc skontaktować się z zarządem. A to jest nielegalne… Zarządy to wiedzą. Przed prywatyzacją nie prowadzi się restrukturyzacji kosztów – bo zawyży to wartość firmy, bo zwolnienia spowodują konflikt pracowniczy. To czas na wdrażanie systemów, dublowanie zatrudnienia, kosztowne projekty które zmniejszają wartość wyceny, a dają nowemu właścicielowi szansę na szybkie podniesienie wartości. Nadzów i ich tani doradcy tego nie rozumieją, doradca nie potrafi trafić do potencjalnych kupców i ich zainteresować projektem. W rezultacie wygrają ci, którzy mają nieformalny dostęp do spółki.
Jakość tych zarządów to kolejna sprawa. Czytam barwny życiorys prezesa. Skąd pan znalazł się w X? O to samo pytał mnie wojewoda… sprawa jest prosta, nie chciałem tkwić w korkach, a X. jest najbliżej mojego domu.
Jak pan znalazł się w Y? – pytam prezesa, który będąc radnym w Toruniu i właścicielem prywatnego hotelu wylądował w firmie z branży spożywczej w Bieszczadach. Bo Y. ma prosty model biznesowy i nie wymaga szczególnych umiejętności branżowych – brzmi szczera odpowiedź (jak to członek Platformy do jej sympatyka). Co prawda okazało się, że żaden model biznesowy nie jest na tyle prosty, aby nie można go było zepsuć – ale cóż, jak własny hotel nie przynosi zysków, to trzeba się sprawdzić na państwowym. Ryzyko mniejsze… tylko te dojazdy!