Mam problem z zaproszeniem Jaruzelskiego na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Z jednej strony jest oczywiście hipokryzja Kaczyńskiego, który sam chwalił Gomułkę (bo niezależny patriota) i Gierka (modernizował kraj), ale odmawia Komorowskiemu prawa do zasięgnięcia rady Jaruzelskiego. To w końcu Komorowski siedział za komuny, a nie Kaczyński…
Ale z drugiej strony, naprawdę nie mamy już w Polsce innych specjalistów do zrozumienia Rosji? Skąd u Jaruzelskiego ma być zrozumienie Miedwiediewa i Putina? Więź pokoleniowa!? Z moich osobistych kontaktów z Jaruzelskim wyniosłem przekonanie, że jest to człowiek nastawiony na swoją osobę, dla którego ważniejsze od meritum jest opakowanie, poprawność słowna i polityczna. Nie chciałbym, aby nasza polityka zagraniczna była oparta na jego analizie.
Ale cała ta szopka z zaproszeniem jest pewno tym samym, czym kiedyś komplementy Kaczyńskiego wobec Gomułki i Gierka – otwarciem na lewicę przed rozmowami o tworzeniu koalicji w sejmikach wojewódzkich.
Nie przestaję myśleć o odłamowcach z PIS-u. Życzę im jak najlepiej, sam kiedyś decydowałem się na dramatyczne przecięcie pępowiny. Ze zrozumieniem obserwuję u nich objawy syndromu sztokholmskiego. Przypominam – to syndrom sympatii zakładnika do terrorysty. Stąd jak pisze Andrzej Kostarczyk w Wyborczej, nie dziwi mnie próba konkurowania z Jarosławem Kaczyńskim o to, kto jest godniejszym strażnikiem grobu i pamięci świętej brata. Ale muszą z tym skończyć, nie tylko dlatego żeby nie narażać się na śmieszność, ale aby znaleźć w sobie siłę na stworzenie alternatywy.
Na tym tle muszę odnotować – żałuję tylko, że nie zdążyłem sam tego pierwszy umieścić – cytaty w Gazecie z ostatnich wywiadów pod hasłem: „Łubu-dubu, łubu-dubu, niech żyje nam prezes naszego klubu!”.
Paweł Kowal w Newsweeku tłumaczy się ze swojej decyzji o odejściu z PIS: „Cała droga polityczna Jarosława pokazuje, że postąpiłby na moim miejscu tak samo. Nie mam wątpliwości, że mnie zrozumiał”.
I Adam Bielan w Rzeczypospolitej: „Nawet błędy Kaczyńskiego są wielkie”. Sic!
Zacząłem od hipokryzji Kaczyńskiego na tle jego sympatii do przywódców komunistycznych. Skończę ten wątek kolejnym przykładem hipokryzji. Kontakty z Lepperem aby zdobyć władzę były uzasadnione. Rozmowa z Palikotem, aby odmówić współpracy – jest przykładem zaprzaństwa.
Kali ukraść krowę, Kalemu ukraść krowę – panie prezesie!
I tak dotarliśmy do kolejnego tekstu red. Feusette. Wczoraj jakimś cudem mój zapis z blogu wzbudził zainteresowanie fan klubu Redaktora. Zasugerowano mi, abym czytał ze zrozumieniem, albo nie czytał go wcale. Ludzie, litości! Czy na prawdę jest ktoś, kto te teksty rozumie?
Tym razem pan redaktor polemizuje z Waldemarem Kuczyńskim i – jeśli dobrze rozumiem – znowu powraca do obrony pojęcia „narodu”. Dlaczego ktoś musi bronić tego pojęcia? Nikt go przecież nie atakuje. Problem – tak to ja widzę – jest w tym, że samozwańczy obrońcy „narodu” chcą decydować kto do niego należy, a kto nie. Kto jest dobrym patriotą, a kto nie.
Dwa żuki gnojowniki, ojciec i syn, przestają na chwilę pchać kulki gnoju. Syn patrzy wokół siebie i pyta:
„Tato, co to jest takie piękne, wielkie, zielone, z kolorowymi punktami?”
„To jest łąka, synu”
„A to wysokie, sięgające do nieba, piękne i majestatyczne?”
„To las, synu”.
„A to jaskrawe, żółte na niebie?”
„To jest słońce, synu”.
„Tata, powiedz mi dlaczego – skoro świat jest tak piękny i na wyciągnięcie ręki – my ciągle w tym gnoju?”.
„Dlaczego?” – dziwi się ojciec – „to proste, bo to jest synu nasza ojczyzna!”.
Kiedyś patriota nie mógł słuchać radia Wolnej Europy, bo ta była na pasku niemieckich rewanżystów. Na Kubie patriota kabluje na sąsiadów, że bez wystarczającego entuzjazmu budują komunizm. W Izraelu patriota musi strzelać do palestyńskich sąsiadów. W Chinach patriota uczestniczy w przeprowadzanych na stadionach egzekucjach wrogów Chin.
Co musi robić polski patriota? Wielbić Kaczyńskiego i Amerykę? Nienawidzić Tuska i Platformy, bo odebrali władzę z rąk patriotów?
Mnie cierpnie skóra, kiedy ktoś zaczyna oceniać mnie pod kątem patriotyzmu. I kiedy każe mi kierować się w moim życiu interesem narodu.
Interes narodowy występuje od święta. A na co dzień? Czy ja mam wspólny interes z szefem organizacji związkowej w kopalni, który chce na mój koszt blokować niezbędne reformy? Czy ja mam wspólny interes z facetem gospodarującym na dwóch hektarach, który nie zgadza się na reformę KRUS i komasację ziemi? Czy ja mam wspólny interes z Kulczykiem, kiedy ten chce na lepszych warunkach niż firma z Czech lub Francji wziąć udział w prywatyzacji, aby potem sprzedać to z zyskiem już bez narodowych kryteriów? Czy ja mam wspólny interes z urzędnikiem samorządowym, który eksperymentuje na moich nerwach utrudniając ruch drogowy w mieście?
Przykłady można mnożyć. Ja chcę mieć wspólny interes z ludźmi mądrymi, uczciwymi i pracowitymi. Jestem gotowy rozszerzyć to na ludzi, którzy nie z własnej winy są słabsi lub wykluczeni. Ale nie ma we mnie zgody na dyktat i szantaż moralny.
W Dużym Formacie przerażający reportaż o psach przerabianych na smalec. O tym, że według idiotów zabijających na smalec psy i kupujących to za duże pieniądze – smalec jest tym lepszy, im bardziej bity jest pies przed śmiercią. Jak bardzo powszechny jest to proceder. Na jeden słoik smalcu trzeba zabić sześć psów.
I tak jest lepiej. Kiedyś, w czasie wojny, jedni umierali ratując żydowskie dzieci, a inni bogacili się zabijając bezkarnie Żydów i przejmując ich majątki. Dzisiaj zabijają, przedtem obijając kijem, psy.
W naszym „interesie narodowym” jest przemilczeć takie fakty, zapomnieć, stanąć ramię w ramię z ludźmi, z którymi łączy nas wyłącznie wspólny język… nie ma na to mojej zgody!
Staniemy kiedyś oko w oko z ludźmi, którzy dla swojej wiary i narodu są gotowi nie tylko zabić psy, ale także wysadzić siebie w powietrze – może wtedy przyjdzie czas zastanowienia się, jaki tak naprawdę jest nasz interes narodowy. I kto go najlepiej potrafi zdefiniować…
Powtórzę truizm – nie wolno nikomu pozwolić na uzurpowanie sobie prawa do oceny, jaki Polak zasługuje na przynależność do polskiego „narodu”. Prawo krwi, prawo ziemi – wystarczą.
Leciałem kiedyś przez Monachium samolotem United do Stanów. Na lotnisku niemiecka urzędniczka miała wątpliwości, czy może mnie wpuścić na pokład. Głównie chodziło jej o to, że leciałem do Los Angeles pierwszą klasą i że z mojego paszportu wynikało, iż byłem w tym Los Angeles miesiąc i dwa tygodnie wcześniej.
Jej wątpliwości budziły moją coraz większą irytację. W pewnym momencie usłyszałem dobrze przećwiczone pytanie:
„dlaczego pan się denerwuje? Czy coś panu przeszkadza?”
Jako pieniacz oczywiście potwierdziłem: „Oczywiście, przeszkadza mi, że przepuszcza pani osoby z niemieckimi paszportami, a mój paszport bezzasadnie utrudnia mi wejście do samolotu”.
Pani chyba tylko na to czekała: „Zgodnie z procedurą mam prawo do dokonania selekcji. Czy ma pan coś przeciwko procedurom?!”.
„Nie mam nic przeciwko procedurom, ale jako Polak źle znoszę, jak Niemcy dokonują na mnie selekcji – czy to do gazu, czy do samolotu”.
Oboje zamarliśmy. Ona z wrażenia, ja ze strachu że chyba jednak przesadziłem. Pani zrobiła się czerwona – pytanie, czy ze wstydu, czy z wściekłości. Po bardzo długiej chwili oddała mi paszport i bez słowa odsunęła barierkę.
A więc, bardzo proszę, bez selekcji na „dobrych” i „złych” według kryterium etnicznych. Nawet w Monachium to zrozumieli :)